poniedziałek, 14 stycznia 2019

Dr. Heart Stealer 1

Porządki na blogu cz.2.
Yo. Wiem, dużo wam naobiecywałam i nic z tego na razie nie wychodzi. Obiecanki macanki a głupiemu radość, jak to jest w moim przypadku D: Dlatego też postawiłam wstawić dla was taką marchewkę, żebyście o mnie nie zapomnieli (tak, widzę tę malejącą liczbę obserwatorów). Fakt, z innego fandomu całkowicie, bo z One Piece, ale nie znaczy to, że przestanę pisać o zespołach. Mam przecież całe multum opowiadań do dokończenia D: Na dwoje usprawiedliwienie powiem, że zbliża mi się obrona, a po niej wrócę do pisania.
P.S. Nie idźcie na studia. One wysysają z człowieka życie >.>
P.S.2. To opowiadanie po jakimś czasie wrzucę na tego drugiego bloga a ten post zostanie usunięty. Nie wiem, kiedy wstawię resztę części >.> 
Pisać, czy się podoba czy nie~!

Pairing: Luffy x Law, Zoro x Sanji (One Piece)
Gatunek: komedia
Beta: Angel Rebels
Ostrzeżenia: niecenzuralne teksty i inne pierdoły,  znacie chyba już mój styl pisania XD I – uwaga, uwaga – moje własne piosenki. Ale dopiero od drugiego rozdziału.


Cichy stukot pazurów o metal oraz głośne gruchanie potrafiły czasem zadziałać lepiej niż niejeden budzik i Luffy o tym wiedział, czego nie można było powiedzieć o jego bracie. Ace miał tak mocny sen, że jedynie zapach smażonego mięsa skutecznie wyciągał go z łóżka. Luffy obrócił się na lewy bok z jękiem, chowając zimne nogi pod kołdrę. Nie było sekretem, że młody mężczyzna nie był poranną osobą. Najchętniej spałby do późnego popołudnia, a jego dzień zaczynałby się od pory obiadowej. Niestety, nie mógł na to sobie pozwolić. Po pierwsze, miał pracę i szef ostatnimi czasy byłby bardzo rad wylać go na bruk, jednak dopóki Luffy był dobrym pracownikiem, nic mu nie groziło. Drugi powód prawdopodobnie krzątał się właśnie w kuchni, co można było wywnioskować ze szczęku metalowych naczyń i delikatnej woni przypraw unoszącej się w mieszkaniu.
Brunet zmarszczył nos, gdy promienie słońca wpadły przez okno i zaczęły świecić na jego twarz. Hałas z kuchni ustał. Zamiast tego ciche kroki zaczęły zbliżać się do pokoju Luffy’ego, który kompletnie nie zwracał na to uwagi, krążąc między snem a jawą. Drzwi zaskrzypiały i ktoś wszedł do środka.
– Wstawaj – powiedział męski głos.
– Nie chcę – wymruczał Luffy do poduszki. – Mam jeszcze chwilę, daj mi spokój.
W tym momencie budzik w komórce Luffy’ego rozbrzmiał na cały głos. Niskie i szybkie dźwięki wydobywające się spod poduszki nie były za przyjemnym doświadczeniem i chłopak niemal odskoczył jak oparzony, lądując na łóżku na plecach.
– Najwyraźniej nie masz już tej chwili – odparł rozbawiony głos. – Masz dwadzieścia dwa lata a wciąż zachowujesz się jak dziecko.
Luffy wywindował się do pozycji siedzącej i przejechał ręką po twarzy. Potarł nos u nasady i z westchnieniem opuścił nogi na drewniane panele, zaszczycając w końcu swojego rozmówcę wzrokiem. Wysoki blondyn stał oparty o ścianę z założonymi rękoma na piersiach i patrzył na bruneta z nikłym uśmiechem na ustach, w których kąciku był wetknięty tlący się papieros.
– Spróbuj mi to powiedzieć jeszcze raz, jak znowu wdasz się w bezsensowną kłótnię z Zoro – fuknął poirytowany Luffy, rozglądając się po pokoju za jakimiś ciuchami. Nie widząc niczego czystego na horyzoncie, wstał z łóżka i podszedł do szafy wyciągając z niej ciemne spodnie do kolan i niebieską koszulę na krótki rękaw. – Nie idziesz do pracy?
– Nie, dzisiaj mam wolne – odparł Sanji, wkładając ręce do kieszeni czarnych, wąskich spodni, które kończyły się w połowie łydki. – Idę obudzić Ace’a. Ubierz się i chodź na śniadanie.
Sanji, wbrew pozorom, wcale nie mieszkał z dwójką braci. Był szczęśliwym właścicielem mieszkania tuż obok i znał kłopotliwe rodzeństwo już od pięciu lat, czyli odkąd wprowadziło się do budynku, przynosząc ze sobą brak spokoju oraz iście ciekawe i barwne życie. Chcąc nie chcąc, blondyn szybko zaprzyjaźnił się z żywiołowym Acem i impulsywnym Luffym, który wtedy jeszcze kończył szkołę. Gdy tylko im zdradził, że jest kucharzem, jego prywatne życie już całkowicie nie mogło zaznać spokoju – bracia zbytnio kochali jeść.
Kontemplując przez chwilę niebieskie ściany pokoju, Luffy nie zrobił żadnego ruchu w kierunku spełnienia polecenia swojego przyjaciela. Zawsze, gdy wstawał rano, był nie do życia. Musiał wszystko zrobić we własnym tempie, a przy okazji powspominać wszystkie złe chwile aż do kilku lat wstecz. Monkey D. Luffy właśnie taki był i na pewno w najbliższym czasie nie miał zamiaru się zmieniać. Szybkie poranne działanie nie leżało w jego naturze, chyba że wymagała tego sytuacja. Gdy w końcu otrząsnął się z chwilowego otępienia, ubrał na siebie spodnie i koszulę i poszedł do kuchni, gdzie już zastał Sanjiego i Ace’a siedzących przy stole.
Portgas D. Ace był w miarę muskularnym dwudziestosześcioletnim mężczyzną o ładnie wyrzeźbionym ciele, o dziwo przy tym w miarę szczupłym. Tak jak Luffy, miał czarne włosy, jednak w przeciwieństwie do brata, jego były falowane. Piegi na opalonej cerze dodawały mu chłopięcego uroku, który dopełniał częsty uśmiech na twarzy. Jednym słowem – Ace był bardzo przystojny, a jeśli dodać do tego tatuaż na plecach w kształcie chińskiego smoka, pokrywający czarnym atramentem niemal całą ich powierzchnię, czyniło to z niego człowieka niezwykle seksownego.
Luffy był trochę inny. Jeszcze w wieku dwudziestu lat wyglądał jak chodząca tyczka, na której końcu były krótkie, czarne włosy spod których wystawała para równie czarnych oczu a nie szarych, jak Ace’a. Po przekroczeniu tej granicy wieku chłopak zaczął ćwiczyć ostrzej, przez co dorobił się ładnych mięśni, lecz nie były tak rozbudowane jak u brata . Zapuścił również trochę włosy, które teraz sięgały mu nieco za kark, a grzywka niemal wpadała mu w oczy. Luffy uległ metamorfozie i z małej, zielonej żaby zmienił się w księcia, przy czym charakter pozostał ten sam – irytujący.
Ziewając szeroko, Luffy usiadł przy stole i przysunął sobie talerz ze śniadaniem. Omlet z warzywami i kawałkami mięsa stanowczo był tym, czego teraz potrzebował. Zerknął na Ace’a, który powoli zaczął się chwiać na boki z przymkniętymi oczami, i zaśmiał się cicho.
– Dzisiaj też masz zamiar paść twarzą w jedzenie jak ostatnim razem? – spytał brata, który najwyraźniej walczył ze sobą, by zachować resztki przytomności.
– Ciebie przynajmniej Sanji nie wyciągnął za nogę z łóżka – burknął Ace, marszcząc przy tym śmiesznie nos.
– Niewdzięczny półgłówek – prychnął poirytowany Sanji i kopnął pod stołem Ace’a w kostkę.
Luffy nic nie powiedział, będąc przyzwyczajonym do charakteru kucharza i wpychając sobie do buzi spory kawałek omleta. Szczerze powiedziawszy, nie wyobrażał sobie teraz życia, w którym nie byłoby jego brata i przyjaciół. Nie byłoby ono puste? Tak właśnie myślał i nie chciał się o tym przekonywać na własnej skórze.
Kończąc swoje śniadanie, Luffy spojrzał na zegarek na ręce uświadamiając sobie, że zostało mu pół godziny. Wstał od stołu i włożył naczynia do zlewu, zostawiając zmywanie Sanjiemu. Sam powędrował do łazienki, by umyć się przed wyjściem i ogarnąć nietknięte szczotką włosy. Myjąc zęby i patrząc na swoje odbicie w lustrze, w którym można było dopatrzeć się jasnych jeszcze sińców pod oczami od zmęczenia, zaczął się zastanawiać, ile jeszcze pociągnie w takim stanie zanim padnie z niewyspania. Pracował 4 dni w tygodniu po 9 godzin i choć Ace wielokrotnie mu mówił, że Luffy wcale nie musi, uparty chłopak nie chciał zmieniać swego zdania. Luffy nie chciał być ciężarem dla swojego brata, więc pracował, by dopłacać do czynszu, wymuszając niemal szantażem i groźbą na Portgasie przyjęcie pieniędzy. Pozostała część tego, co mu zostawała z wypłaty, szła na jedną z największych pasji w życiu młodego mężczyzny – na muzykę. Miał swój własny zespół, który dość dobrze się zapowiadał, lecz nierzadko zdarzało się, że trzeba było kupić lub naprawić jakiś sprzęt, czy zrzucić się na paliwo, które wcale nie było takie tanie. Dwa razy nawet musieli zapłacić niemałe pieniądze, by wystąpić w pewnym klubie. Gdy chciałeś się wybić z tłumu innych zespołów, musiałeś powziąć pewne środki. Nigdy nic nie przychodziło łatwo.
Wytarł twarz ręcznikiem i wyszedł z łazienki. Po Sanjim nie było już śladu, ale Ace siedział jeszcze przy stole i studiował jakieś papiery mrucząc coś do siebie pod nosem.  Luffy podejrzewał, że było to bardziej związane z pracą brata niż z rachunkami do zapłaty za ten miesiąc, zważywszy na mały stosik leżący przed Acem. Uśmiechając się do siebie, chłopak założył na głowę swój słomiany kapelusz, do kieszeni spodni wetknął telefon, klucze oraz dokumenty, a na stopy przywdział znoszone, stare adidasy.
– Wychodzę! – krzyknął w stronę Ace’a, który oderwał się od swojej roboty i uśmiechnął się do brata.
– Uważaj na siebie.
Praca Luffy’ego nie znajdowała się daleko od domu. Dwadzieścia minut spokojnego spaceru na zachód i można było się dostać do hangarów w dzielnicy portowej, które służyły do różnych celów. W jednym z nich mieścił się magazyn, do którego raz na tydzień przychodziły dostawy najróżniejszych rzeczy; od produktów spożywczych po sprzęt RTV/AGD. To właśnie w tym miejscu pracował Luffy, do którego obowiązków należało między innymi przygotowywanie zamówień czy pomoc przy rozładunku towaru. Szefem chłopaka był Shanks, z którym znał się przez wiele dobrych lat i któremu zalazł ostatnio za skórę, gdy opróżnił mu lodówkę, nie zostawiając ani jednej złamanej kosteczki.
Nie biorąc pod uwagę tak mało znaczącej rzeczy, Luffy miał z Shanksem bardzo dobre kontakty. Czerwonowłosy mężczyzna, zbliżający się do czterdziestki dużymi krokami, był dla młodego chłopaka niczym ojciec. Szanował go i uważał za wzorzec do naśladowania. To Shanks uratował Luffy’ego, gdy ten wpakował się w wielkie bagno jako dziecko (dosłownie i w przenośni). To Shanks poznał Ace’a z Edwardem Newgatem, dzięki czemu piegowaty (jeszcze wtedy) nastolatek załapał się do pracy, gdy potrzebne były pieniądze i opieka nad Luffym. Młody Monkey dużo zawdzięczał Shanksowi i nie było mowy, by o tym zapomniał.
Dzielnica portowa nigdy nie była spokojna. Wiecznie żywa, zawsze roiła się od ludzi. Część z nich pracowała w tamtejszych magazynach, dokach i sklepach, a część była klientelą, chodzącą szerokimi ulicami i oglądającą towary. A było co oglądać i w czym wybierać. Można tu było znaleźć towary ze wszystkich zakątków Ziemi, lecz Luffy z tego wszystkiego osobiście najbardziej lubił ludzi, z którymi spotykał się na co dzień. Różnorodność charakterów była doprawdy zadziwiająca – od typowych buraków, którzy nie umieli się zachować, po osoby niezwykle grzeczne i wręcz dystyngowane. Magazyn, w którym pracował Luffy, dostarczał towary dużym firmom tak jak i prywatnym osobom. Jego lokalizacja była niezwykle dogodna, bo tuż przy morzu, które było niezwykle czyste urzekając ludzi swoim niezwykłym kolorem.
Wchodząc do środka hangaru chłopak trafił przy wejściu na Bennego Beckmana, małomównego kierownika w średnim wieku, który pilnował wszystkiego pod (nie)obecność Shanksa (mężczyzna zachowywał się przeważnie jak lekkoduch, więc ktoś musiał go pilnować). Benn był wysportowanej postury, dlatego mało kto śmiał z nim zadzierać, jednak jeśli taki idiota się napatoczył, Beckman wcale się nie patyczkował. Na pierwszy rzut oka mógł się wydawać nieco gburowaty, lecz pomimo tego reszta współpracowników darzyła go ogromnym szacunkiem, na który zapracował sobie przez te wszystkie lata.
– Hej – przywitał się Luffy. – Co mamy dzisiaj w planach?
– Masz – Benn wręczył chłopakowi listę z towarami, które powinny zostać zapakowane na jutrzejszy dzień wraz z listą klientów, którzy mieli dzisiaj odebrać swoje zamówienia. – Przyjdzie parę kłopotliwych osób, nie zrób nic głupiego – dodał przez ramię, idąc w stronę biura Shanksa.
Luffy zaśmiał się próbując ukryć swoje zakłopotanie i przytaknął. Gdy ktoś zdenerwował chłopaka, zdarzały się pewne…epizody. Raz wyrzucił klienta za drzwi, gdy ten zaczął obrażać jego rodzinę do paru pokoleń wstecz. Innym razem wpakował małego, łysego mężczyznę przez okno w gabinecie Shanksa wprost do morza, gdy tylko śmiał położyć brudne łapska na jego tyłku składając niemoralne propozycje. Trzecim razem pobił do nieprzytomności pewnego mafiosa za grożenie bronią Shanksowi, który i tak potem musiał przez to zająć się całym jego gangiem.
– Nie musisz wcale stawać w mojej obronie – powiedział Luffy’emu wtedy Shanks. – Poradziłbym sobie i bez tego.
– Ale... – chłopak przybrał wojowniczy wyraz twarzy, nie mogąc się zgodzić z czerwonowłosy mężczyzną.
– Wiem, że chciałeś dobrze – opalona dłoń wylądowała na głowie Luffy’ego i zmierzwiła jego włosy – ale nie warto dla takiego starego człowieka jak ja.
– Nie jesteś stary! – zaprzeczył gorąco zbulwersowany chłopak.
Shanks zaśmiał się głośno i zabrał rękę, chowając ją do kieszeni spodni. Powiedział wtedy coś, co zapadło w pamięci Luffy’emu na całe życie.
– Nic by mi się nie stało. Mam przecież przyjaciół, którzy mi pomogą – kiwnął głową w kierunku Beckmana i reszty, którzy kończyli właśnie wiązać członków gangu. Chłopak nie wiedział, co się z nimi potem stało, ale zniknęli z ulic miasta, a o zaginionej mafii nikt w wiadomościach nigdy nie wspomniał.
Takich historii było jeszcze więcej, przez co Luffy zastanawiał się czasem, czy naprawdę nadaje się do tej pracy. Nie chciał jej jednak zamienić na żadną inną, za bardzo ją lubił. A może raczej przywiązał się do ludzi, z którymi pracował. Byli dla niego niczym druga rodzina. Pierwszą stanowił Ace, Sanji, Zoro, Usopp, Nami, Brook, Chopper, Franky i Robin. Parę lat temu był jeszcze Sabo, drugi przybrany brat oprócz Ace’a, bowiem Portgasa i Monkeya nie łączyły więzy krwi.
Luffy przejrzał listę i westchnął. Benn miał rację, parę osób na niej widniejących było niezwykle upierdliwych i lubiło przysparzać kłopotów. Choćby taki Yagi, który miał być pierwszym klientem dzisiejszego dnia. Zawsze coś musiało mu nie pasować. Nie było chyba od niego ani jednego zakupu, który nie zakończyłby się reklamacją i bezużytecznymi uwagami, których Luffy miał już po dziurki w nosie. Zastanawiającym natomiast było, że mimo wielkiego niezadowolenia, Yagi zawsze wracał.
Czas w pracy mijał Luffy’emu szybko. Być może dlatego, że był żywiołową osobą i nie potrafił usiedzieć długo w jednym miejscu, więc praca fizyczna była dla niego idealna. Siedzenie przy dokumentach, projektach czy innego rodzaju papierach sprawiało mu niemal fizyczny ból, o czym przekonał się Ace, próbując zagonić brata do odrabiania zadań domowych, gdy ten był w liceum, i Shanks, który na samym początku był święcie przekonany, że Luffy nie poradzi sobie z ciężkim towarem, więc posadził go za biurkiem. To była wielka porażka. Nie dość, że chłopak nie przetrwał nawet jednego dnia, to jeszcze okazało się, że jest niewiarygodnie silny i nie stanowi dla niego żadnego problemu przeniesienie na raz dwóch ponad czterdziestokilowych worków. Albo stukilogramowego nieprzytomnego człowieka, który postanowił zemdleć w trakcie transakcji. I choć Luffy nie wyglądał już na słabego nastolatka o ramionach niczym gałązki jak parę lat wstecz, o tyle nikt by nie powiedział, że w tych 174 centymetrach wzrostu kryje się taka siła.
Podczas przerw na lunch, młody Monkey uciekał przed wszystkimi na dach budynku z dużym pudełkiem jedzenia od Sanjiego i jadł w spokoju w towarzystwie szumu fal i głośnego gwaru tłumu ludzi. Gdy pogoda na to nie pozwalała, szedł do gabinetu Shanksa, by z nim porozmawiać i posłuchać jego opowieści. A czerwonowłosy mężczyzna miał co opowiadać z czasów, gdy żeglował po morzach wraz ze swoją załogą. Piękne, pokryte gęstą roślinnością, niezamieszkałe wyspy, dzikie zwierzęta, ruiny starych budynków… O tym wszystkim Luffy mógł słuchać godzinami. Niektóre historie słyszał nawet parokrotnie, a ciągle mu się nie nudziły, wabiąc swoją obietnicą przygody.
Gdy wieko ostatniej skrzyni zostało zabite gwoździami a ostatni klient z listy odesłany za drzwi, Luffy spojrzał na zegarek i bez zaskoczenia stwierdził, że już czas iść do domu. Benn zawsze potrafił niemal idealnie rozdzielić pracę między pracowników na miarę ich możliwości, więc mało kto zostawał po godzinach.
– Do jutra – krzyknął Luffy, gdy miał już wychodzić na zewnątrz.
– Chwila, mam coś dla ciebie – zatrzymał go Shanks, schodząc z półpiętra, na którym stał i obserwował całą krzątaninę.
Luffy’emu niemal zaświeciły się oczy, gdy wziął z rąk starszego mężczyzny mały pakunek i potrząsnął nim lekko. Nieczęsto dostawał prezenty od Shanksa, a jeśli już, to były dla chłopaka niezwykle cenne i bynajmniej nie pod względem materialnym, a sentymentalnym.
– Co to takiego? – spytał z przejęciem, a Shanks zaśmiał się głośno, w czym zawtórowali mu wszyscy pracownicy, którzy aktualnie koło nich się znajdowali.
– Twój spóźniony prezent urodzinowy. Zobaczysz w domu.
– Dzięki – Luffy wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i pomachał ręką. – Widzimy się jutro! – Niemal tanecznym krokiem wybiegł za drzwi, by udać się w drogę powrotną do domu, gnany chęcią natychmiastowego rozpakowania swojego prezentu.
Gdy wrócił, nie zastał nigdzie Ace’a. Mieszkanie stało puste, a naczynia z rana leżały na stojaku wyczyszczone przez Sanjiego na błysk. Luffy usiadł przy kuchennym stole i zaczął z niezwykłą pieczołowitością rozpakowywać pakunek, z którego wypadło pudełko. Podniósł wieczko, a w środku zobaczył nowiutki telefon wraz z ładowarką i listem zaadresowanym do niego od całej gromady, z którą pracował. Luffy poczuł nagły przypływ wdzięczności i zachichotał pod nosem. Shanks był wspaniały. Oni wszyscy byli.
Gdyby Luffy miał trochę więcej czasu, z chęcią pobawiłby się nową zabawką, lecz tego za dużo nie było. W lodówce znalazł obiad, który przygotował jemu i Ace’owi Sanji, więc wyciągnął go i zrobił to co umiał – włożył do mikrofali. Zdolności kulinarne młodego Monkeya były naprawdę porażające i to do tego stopnia, że sam Portgas lepiej przy nim wypadał, a ten do mistrzów kulinarnych nie należał. Zanim bracia poznali Sanjiego, spalone potrawy, przesolone mięso i podskakujące radośnie jajka w garnku, z którego wygotowała się woda, były na porządku dziennym. A to wszystko robił Ace.
Luffy zjadł i jak zwykle zostawił Sanjiemu sprzątanie. Na początku kucharz próbował oduczyć chłopaka tego uciążliwego zwyczaju, lecz po trzech miesiącach walki poddał się, odnosząc sromotną porażkę. Monkey złapał swoją gitarę, która stała w futerale w jego pokoju, i wyszedł z mieszkania, kierując się w stronę domu Zoro.

***

Roronoa Zoro był na ogół spokojnym mężczyzną, a gdy nim nie był, kłócił się z Sanjim i wrzeszczał na Luffy’ego za wszelką jego bezmyślność i głupie pomysły. Kochał alkohol w każdej formie, uwielbiał trenować kendo i boks oraz miał słabość do kotów. Jego zmysł orientacji w terenie zdawał się kompletnie nie istnieć („Lewo. Zoro, lewo mówię! Nie, ty cholerna algo, to prawo!!”) i można by powiedzieć to samo o jego orientacji seksualnej, gdyby nie fakt, że w wieku 20 lat odkrył, że wcale nie jest aseksualny oraz w sumie woli mężczyzn i wcale mu nie przeszkadza rozkładanie przed nimi nóg. Ba, nawet całkiem się podoba, jednak nie oznaczało to, że posiadał niekończącą się listę partnerów seksualnych. Chociaż seks był dla niego niezwykle przyjemny, z drugiej jednak strony nie był mu do życia niezbędny i średnio w ciągu roku ta lista ograniczała się do 3-4 osób. Teraz, mając już 25 lat, te preferencje nie wydawały się ulegać zmianie.
Choć charakter Zoro miał trudny, nadrabiał egzotyczną urodą. Smukła, opalona jak całe ciało twarz z wysoko osadzonymi kościami policzkowymi oraz atletyczna od treningów budowa sprawiały, że Roronoa miał niemałe powodzenie wśród obu płci. Nawet pomimo paru widocznych blizn. Jedna z nich, przechodziła przez prawą brew, powiekę i część policzka. Cięcie nie ominęło również oka, które było teraz prawie całkiem białe. Pozostała jedynie bladobrązowa otoczka po źrenicy, dlatego Zoro nigdy go nie otwierał. Drugie oko było na szczęście zdrowe i miało ciepły, ciemnobrązowy kolor. Roronoa wyróżniał się też włosami, które niegdyś czarne, były od lat farbowane na zielono, czym najwyraźniej uprzyjemniał życie Sanjiemu, którego większość wyzwisk nawiązywała w jakiś sposób do zieleni.
Zoro pracował jako instruktor kendo oraz boksu. Brał również od czasu do czasu udział w większych turniejach, dlatego nigdy nie narzekał na brak gotówki i miał dzięki temu własny dom na przedmieściach. To właśnie w jego sporym garażu urządzane były próby zespołu, którego był basistą, choć na samym początku wcale nie zamierzał. Właściwie gdyby nie Luffy, SetSail nigdy by nie powstało. Chłopak był niczym ludzki klej i to on był sercem grupy przyjaciół. Zoro pamiętał, jak Luffy chodził za nim przez miesiąc, póki nie zgodził dołączyć się do zespołu.
Ktoś zapukał do drzwi, po czym od razu je otworzył, nie czekając aż Roronoa odpowie. Zoro przeciągnął się leniwie niczym kot na kanapie, a następnie otworzył oko, patrząc na intruza, który śmiał zakłócić jego spokój.
– Wyglądasz idiotycznie – Sanji rzucił Zoro nieszczery uśmiech, a następnie schylił się, by rozwiązać buty.
– Bardziej niż ty już się nie da – wywarczał Roronoa, podnosząc się do siadu i poprawiając koszulkę, która podjechała mu do mostka. – Zmiana stylu? – rzadko kiedy można było zobaczyć Sanjiego w czymś innym niż garnitur.
– Miałem dzisiaj wolne. Zresztą jest nieznośnie ciepło, jakbyś nie zauważył. Chyba że mózg już całkiem ci spleśniał – odparł Sanji, unosząc brwi w wyrazie uprzejmego zdziwienia i siadając na jednym z dwóch foteli.
Zoro chciał już odpowiedzieć coś kąśliwego, ale zamknął usta, wykrzywiając je tylko w złości. Było tak już od paru tygodni. Sanji rzucał złośliwymi uwagami i obrażał go jak tylko się dało (nie żeby tak nie było zawsze), ale Roronoa ostatnimi czasy nie potrafił się odciąć. Nie potrafił odpowiedzieć. I zaczynał się tym irytować. Wszystko zaczęło się w momencie, w którym kucharz zmienił trochę wygląd. Sanji zawsze miał ładną twarz z niebieskimi oczami i okalającymi ją blond kosmykami, ale jego zakręcone brwi wyglądały nieco komicznie, co zdawało się przeszkadzać kobiecie, za którą uganiał się w tamtym czasie. Będąc mężczyzną, który nie potrafił powiedzieć żadnej przedstawicielce płci pięknej „nie”, zgolił dla niej zalążki brody i wyregulował swoją wizytówkę. Fakt faktem, kobieta szybko się Sanjim znudziła, ale jemu najwyraźniej spodobał się nowy wizerunek, który zdawał doprowadzać Zoro do szewskiej pasji. Bo Roronoa zdał sobie sprawę, że Sanji jest ładny i bardzo nie podobało mu się to odkrycie.
– Wszystko przez te cholerne brwi – prychnął pod nosem, przejeżdżając ręką po włosach.
– Coś mówiłeś? – blondyn podniósł głowę znad telefonu, w którym aktualnie coś przeglądał. Zoro pokręcił głową i wstał z kanapy, chcąc wziąć z kuchni coś do picia. Sanji wzruszył ramionami i wrócił do swojego telefonu. – Usopp się spóźni, Luffy nie daje znaku życia, ale reszta zaraz będzie.
– Wspaniale – odparł Roronoa, przekraczając próg kuchni.
Spojrzał na sok stojący na blacie, ale zaraz przypomniał sobie o zimnym piwie w lodówce. Tak, stanowczo potrzebował nieco alkoholu, jeśli miał przetrwać dzisiejsze popołudnie. I to nie miało nic wspólnego z Sanjim. Nic.

2 komentarze:

  1. no halo? Co z tobą? Gdzie opowiadania? To już raczej po obronach :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o słodki jeżu. dawno tu nie wchodziłam i patrzę, a tu twój komentarz. a czytałabyś, gdybym coś napisała? :o

      Usuń